Zawsze tak jest... kiedy powiem: "luty no tak zazwyczaj wtedy chorujemy", albo "ale dzieci się w tym roku dobrze trzymają" dnia następnego BUM. Tak było i tym razem. Po miłej sobocie, jeszcze milsza niedziela. Wycieczka pociągami ze Wschodniej na Zachodnią i z powrotem to w ramach zamiłowań do kolei pewnego Wojtusia, a aby naszym zamiłowaniom także stało się za dość spacer nad Wisłę, w słonku, mrozie, cudnie, jako zwieńczenie obiad u Teściowej i tradycyjnie jak to u Teściowej jak nie urok to...gorączka. Najpierw Hania, potem od poniedziałkowego wieczora po kolei jak domek z kart padliśmy...wszyscy. Myślałam, że wspomnienie Bożego Narodzenia, kiedy Zosia zaczęła przedszkole i leżeliśmy wszyscy w jednym łóżku, a obsługa domowego majdanu graniczyła z cudem powrócą tylko jako niewyraźny sen. Tymczasem zalegliśmy znowu wszyscy pokotem, ani ręką, ani nogą, ani rusz. Jednak jak się człowiek tak wyśpi, tak wypoci, tak wyciszy i tak spokornieje w końcu siądzie i pomaluje takie oto latające w gorączce ryby.
2 komentarze:
piękne!
:)
Prześlij komentarz